czwartek, 1 grudnia 2011

włoskie urzędy


Po przyjeździe do słonecznej Italii (w sumie nie było aż tak słonecznie gdyż był to styczeń) pierwsza sprawa jaką należało zająć się było tzw. permesso di soggiorno czyli pozwolenie na pobyt. Ponieważ mój mąż miał takowe, a istniał przepis dotyczący łączenia rodzin więc pojechaliśmy do kwestury, w której spędziliśmy kilka godzin, wypełniliśmy całą masę dokumentów, ale brakowało zdjęć i nie mogliśmy ich donieść tego samego dnia, gdyż biuro kończyło już godziny pracy zatem musieliśmy donieść zdjęcia innym razem, co kosztowało nas kolejny dzień na kwesturze. Ale udało się dostać papierek, który upoważniał do odebrania pozwolenia na pobyt we Włoszech za… trzy miesiące, czyli na początku maja. W międzyczasie w kwietniu zniesiono per messo di soggiorno dla obywateli Unii Europejskiej, ale mój szef (Libańczyk) i szefowa (Włoszka) nadal upierali się, iż nie mogą mnie zatrudnić bez owego dokumentu. Więc na razie pracowałam bez umowy. W maju wzięłam wolny od pracy dzień i udałam się na kwesturę z owym świstkiem po odbiór mojego pozwolenia na pobyt, ale do kwestury nawet mnie nie wpuszczono oświadczając, iż jako obywatelce unii takiego dokumentu nikt mi nie wyda, gdyż już go nie potrzebuję. Moi przełożeni nadal upierali się, iż muszę mieć permesso di soggiorno, więc kazałam im dzwonić do kwestury. W końcu się ode mnie odczepili i po jakimś czasie dostałam umowy do podpisania.
Kolejnym krokiem było rozprawienie się z meldunkiem. Sprawa zadziwiająca, gdyż obywatelom unii wystarcza jeden meldunek, czyli ten, który mam w Polsce, jednakże w praktyce wygląda to inaczej. Aby pracodawca płacił mniejsze składki od moich zarobków, aby dziecku idącemu do szkoły złożyć wniosek na mensę, aby uzyskać na dziecko świadczenie rodzinne, aby uzyskać dostęp do lekarza rodzinnego ( i tysiące innych spraw )potrzebny jest mi meldunek we Włoszech. Zatem zebrałam wszystkie dokumenty (co zajęło mi około pół roku), czyli umowę o wynajem mieszkania, umowę o pracę, paszporty całej trójki i jeszcze zaświadczenie o stanie rodziny, które wydano mi tutaj po dostarczeniu im aktu ślubu z polskiego urzędu i z całym plikiem udałam się do najbliższego anagrafe, czyli urzędu meldunkowego. W nim spędziłam kilka dni, ale wreszcie dostałam zaświadczenie mówiące, iż ubiegam się o meldunek na terenie Italii. Poinformowano nas również, iż w przeciągu trzydziestu dni przyjdzie do nas specjalny pan policjant tzw. vigile urbano, aby sprawdzić, czy rzeczywiście przebywamy pod wskazanym adresem, po czym po wystawieniu odpowiedniego dokumentu przez owego pana policjanta mamy stawić się w anagrafe aby otrzymać włoskie dowody, czyli carta d’identita. Czekaliśmy na owego pana policjanta miesiąc, nie przyszedł, czekaliśmy kolejny miesiąc i nie przyszedł, czekaliśmy jeszcze miesiąc, po czym poszliśmy na posterunek policji, aby dowiedzieć się co się stało owemu panu policjantowi. Okazało się, iż pan policjant był i nawet zostawił jakiś papierek, którego jednak nie znaleźliśmy więc, aby już nas nie fatygować kolejny raz ( i zapewne żadnego pana policjanta), wystawiono nam ten świstek i przesłano go do anagrafe. Po tygodniu zatem udaliśmy się do urzędu meldunkowego i … o dziwo, od ręki wystawili nam włoskie dowody osobiste. Cała jednak procedura meldunkowa trwała od jesieni 2007 roku do lata 2009 roku, kiedy to w końcu otrzymaliśmy włoskie dowody. I żeby nie było wątpliwości, nie jest to przypadek, jest to tutejszy codzienny tryb postępowania. Dla porównania napiszę, iż w Polsce, kiedy ostatni raz miałam do czynienia z formalnościami meldunkowymi trwało to tylko miesiąc!
Jedynym papierkiem jaki dostaliśmy od ręki było tzw. codice fis cale, czyli coś na miarę polskiego numeru identyfikacyjnego NIP ( ten numer jest potrzebny do wszelkich rozliczeń z fiskusem czyli ze względu na dbanie o stan finansowy państwa numer ten jest nadawany na dzień dobry).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz